fbpx

Czas to pieniądz, czyli pułapka XX wieku, w którą ciągle wpadamy

with Brak komentarzy

dwa banknoty dwustuzłotowe i leżący na nich zegarek

Nadal dość często słyszę znane wszystkim powiedzenie „czas to pieniądz”. A czasem, nawet jeśli go nie słyszę, to widzę jego oddziaływanie. Wielu przedsiębiorców, a także pracowników etatowych, wyznaje tę zasadę. I właściwie można zaryzykować stwierdzenie, że wielu z nich jest na nią skazanych. Ale po kolei.

Zacznijmy od pracownika. Osoba zatrudniona na etacie, zleceniu czy w jakiejkolwiek innej formie, sprzedaje swój czas za określoną stawkę. Nawet, jeśli w kontrakcie ma zapisane, że wynagrodzenie jest liczone od wykonanego zlecenia, to i tak da się to jakoś na godziny przeliczyć. Jak? Zawsze jest potrzebna jakaś określona minimalna ilość czasu, aby dane zlecenie wykonać. Oczywiście, i niestety, płaca za godziny wiąże się z konkretnym ograniczeniem poziomu dochodów. Po pierwsze liczbą godzin, które pracownik może sprzedać. Po drugie, wartością każdej z tych godzin. A ich wartość jest przecież określona. I to nie wartością człowieka wykonującego daną pracę, tylko wartością stanowiska, na którym dana osoba pracuje. To znaczy, że pracodawca nie może zapłacić pracownikowi więcej, niż pozwala mu na to obecna, rynkowa cena jego produktu bądź usługi. Prosty przykład. Nikt dziś nie zapłaci zbieraczowi truskawek stawki 100,- zł/h. Dlaczego? Bo nikt potem nie kupi truskawek w cenie 100,- zł/kg. I możesz być najlepszym, najdokładniejszym i najefektywniejszym zbieraczem truskawek, a i tak stawka za godzinę nie przekroczy pewnego poziomu. Analogicznie jest w każdej innej branży.

W wypadku właścicieli firm jest trochę inaczej. Zauważyłem, że niektórzy z nich na wszelki wypadek unikają konfrontacji z wyliczeniem własnej stawki za godzinę. Czy z lenistwa, czy dlatego, że boją się konfrontacji z prawdą, nie wiem. Być może też nie robią tego dlatego, że zwyczajnie nie wiedzą, że należy to co jakiś czas sprawdzać, wyliczać. Zauważyłem też, że część z tych, którzy to robią, nie zawsze uczciwie liczą ilość realnie przepracowanych godzin. Jakby celowo zaniżali ich liczbę. Wiadomo, że nierzadko w dzisiejszych czasach przedsiębiorcy pracują znacznie więcej niż 8 czy 10h na dobę. Jednak przy wyliczaniu własnej stawki za godzinę „zapominają” czasem o dojazdach do klientów, pracy wykonywanej w domu czy też na tzw. urlopie. O niedzielnych telefonach od klientów nie wspomnę. A przecież wiadomo, że jeśli policzymy każdą poświęconą biznesowi godzinę, to wtedy realna jej stawka znacznie zmaleje. I, niestety, czasem może okazać się, że właściciel firmy zarabia na godzinę mniej, niż jego pracownicy. Skąd wiem? Wiele lat temu, na początku mojej biznesowej drogi, dokonałem takiego właśnie odkrycia. I zapewniam was, że było to bardzo frustrujące odkrycie.

Główny problem ze sprzedawaniem czasu za pieniądze jest taki, że mamy go bardzo ograniczoną ilość. To tylko 24 godziny na dobę. A przecież i tak wszystkich sprzedać się nie da. Trzeba od czasu do czasu pospać, coś zjeść, może spędzić kilka chwil z rodziną.

W XX wieku model biznesu oparty na wyliczeniu konkretnej wartości stawki za godzinę był czymś normalnym. Stworzony został prawdopodobnie jeszcze podczas XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej, gdy rozpoczęła się migracja ludzi ze wsi do miast „za chlebem”. Jednak mamy już wiek XXI. Czy dziś można inaczej?

Oczywiście. Nowe modele biznesu, które dziś rozkwitają, wymyślono blisko sto lat temu. Jednak od wymyślenia do wdrożenia a potem do dopracowania i właściwego ich funkcjonowania potrzeba czasu. Czasem nawet dziesiątek lat. Dlatego pionierzy zawsze mają „pod górkę”, ale też zazwyczaj najwięcej na tym zyskują.

Już na początku XX wieku wymyślono sieciowe modele biznesów. Modele, które wielu z nas wydają się totalną nowością, a dla innych są nadal nieznanym kosmosem. Nie mam za bardzo miejsca, by wyjaśniać, na czym dokładnie takie modele biznesu polegają. Wspomnę tylko, że wykorzystują różnego rodzaju dźwignie, pozwalające zwielokrotniać lub nawet potęgować czas niezbędny do zaangażowania w daną firmę czy branżę. Trzonem takiego modelu jest zawsze wspomniana „sieć”. Dla przykładu, może być ona siecią niezależnych, ale współpracujących ze sobą przedsiębiorców. Może to być sieć połączonych biznesów lub ich filii. Albo też model biznesu może opierać się na wykorzystaniu istniejących już sieci konsumenckich i zaadaptowaniu ich do nowego produktu czy usługi. Co dziś możemy zaobserwować bardzo często w Internecie.

Wszystko na to wskazuje, że w naszym stuleciu sieciowe modele biznesu, prawdopodobnie nieco bardziej udoskonalone, będą może nie jedynymi, ale z pewnością najefektywniejszymi. To znaczy, że nie tylko będą przynosić największe dochody, ale również, przy relatywnie najmniejszym nakładzie pracy.

Czy każdy może z nich skorzystać? Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Nie znam zasad działania wszystkich biznesów. Jest ich zbyt wiele. Wiem jednak, że, ku mojemu zaskoczeniu, coraz więcej branż zmienia swoje modele i stara się, lepiej lub gorzej, wykorzystywać te możliwości. Wiem też, że jeśli ktoś myśli o rozwoju swojej firmy, o poszerzeniu rynku zbytu poza własne osiedle, miasto czy kraj, o przejściu z grupy mikro lub małych przedsiębiorstw do dużych graczy,  to powinien dokładnie zapoznać się z sieciowymi modelami biznesów i zastanowić się, jak zaadaptować je do swojej działalności. Przy czym uwaga (!), nie twierdzę, że zawsze to będzie możliwe. A z drugiej strony, w niektórych firmach/branżach może to się okazać konieczne, by w ogóle mogły dalej istnieć.