Dlaczego piszę o finansach, skoro uczę na temat relacji? To proste. Od lat zderzam się z sytuacjami, w których finanse w znaczący sposób wpływają na relacje międzyludzkie. Czasem ich niedobór, ale również ich nadmiar. Krótko mówiąc, pieniądze są ważne. Tym razem chciałbym zwrócić uwagę na ich rolę w procesie wychowania. Czyli dawać kieszonkowe, czy nie?
Nie trzeba specjalnych badań, żeby dostrzec, że znaczna część społeczeństwa reprezentuje tzw. postawę roszczeniową, tzw. „daj”, „należy mi się” albo „oni powinni to dla nas zrobić”. Jako pasjonat psychologii, staram się znaleźć przyczyny takich postaw. Muszę stwierdzić, że jak dotąd poznałem ich już kilka. Są zależne od wielu kontekstów. Poniżej przedstawiam jedną z nich.
Pieniądze w procesie wychowania
Wychowanie to długi proces, w którym m.in. uczymy swoje dzieci określonych zachowań, nawyków i postaw. W naturalny sposób w pewnym wieku pojawia się u nich potrzeba posiadania pieniędzy, albo raczej różnych przedmiotów, które za te pieniądze chcieliby pozyskać. Pytanie brzmi, w jaki sposób wykorzystujemy tę okazję w procesie wychowania? Czego, w takich sytuacjach, nasze dzieci się od nas nauczą?
Bardzo częsty obrazek w dzisiejszych sklepach, w którym dziecko uzyskuje darmową korzyść i złudne pojęcie o tym, jak funkcjonuje świat, to sytuacja, w której na hasło „mama, ja chcę lizaka” w magiczny i bezrefleksyjny sposób, lizak z półki przy kasie wędruje z pomocą maminej ręki do rączki malucha. I już. Z punktu widzenia brzdąca, tak właśnie działa ten świat. Koniec. I nawet, jeśli mama doda do tego tekst, że najpierw trzeba za lizaka zapłacić, niewiele to zmienia. Pójdę dalej. Nawet, jeśli mama doda do tego tekst, że na pieniążki musi ciężko pracować, to też niewiele zmienia. Choć to już oczywiście zależy nieco od wieku malucha i jego zdolności poznawczych. Nie zmienia jednak faktu, że mechanizm, którego dziecko się uczy, polega na „mama daj” i „cudownym otrzymaniu” obarczonym (lub nie) wykładem o ciężkim zarabianiu pieniędzy.
Upraszczając do schematu gwoździa. Dziecko się uczy, że na hasło „mama daj” tak czy inaczej „otrzymuje”, a cały jego wysiłek w to „otrzymanie” sprowadza się tylko do wyartykułowania słów „mama daj”.
Edukacja w zarządzaniu pieniędzmi to za mało
Czy to znaczy, że rozmowa z dzieckiem o zarabianiu pieniędzy nie ma sensu? Oczywiście, że ma. Zwracam jednak uwagę, że nie wystarczy. Jest dla dziecka mniej lub bardziej abstrakcyjna (znów wiek dziecka). Człowiek z wykładowej teorii uczy się niewiele. A im młodszy, tym uczy się mniej. Człowiek uczy się przez doświadczanie. W opisanych wyżej zakupach, doświadczanie jest proste. Mówię „daj” i dostaję.
Ktoś powie: „A ja tak nie robię. Nie kupuję swoim dzieciom, gdy mają zachcianki. Uczę je, jak same mają gospodarować swoimi pieniędzmi. Dostają tygodniówkę i wiedzą, że musi im na dany tydzień wystarczyć.” No i super. Rzeczywiście jest to trening zarządzania pieniędzmi. Jeśli konsekwentnie trzymamy się zasad i nie dokładamy „okazjonalnie” do nagłych i niespodziewanych potrzeb? Super. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal dziecko uczy się, że pieniądze dostaje się za nic. A właściwie to uczy się jeszcze czegoś ekstra, że pieniądze „za nic” dostaje się „od rodziców” i to „regularnie”! Czyli jak w tym tygodniu roztrwonię, to nie problem. Za tydzień źródełko, w magiczny sposób, ponownie się wypełni. Życie jak w bajce.
Dzieci pracujące
To co w takim razie robić? Proste, choć wiem, że dla wielu może zabrzmieć jak herezja: „Daj dziecku pracę.” Oczywiście, to uproszczenie. Chodzi o to, aby dziecko poczuło, że pieniądze otrzymuje się, nie w magiczny sposób, ale za konkretnie działania. I nie mówię tu o płaceniu za domowe obowiązki, za oceny, czy inne prace, za które w dorosłym życiu nikt nam nie płaci, a zrobione być muszą. „Daj dziecku pracę” oznacza, zaproponuj działanie, za które mu zapłacisz. I to w miarę adekwatną stawkę, a nie 100,-/h za poukładanie segregatorów mamusi na biurku. Pamiętaj, że dziecko się uczy, więc nie ucz go złudzeń, bo potem, gdy już wejdzie do realnego świata, poczuje się oszukane. I z resztą słusznie. I będzie to twoja wina, że wchodząc na rynek pracy (lub biznesu), będzie mieć nierealne oczekiwania płacowe. A to jest problem, z którym obecnie zmaga się wielu pracodawców. Pracownicy chcą wypłatę, czasem nawet niemałą, ale niekonieczne chcą na nią zapracować. Tak jakby należała im się za samą obecność w pracy. A bywają i tacy, którzy są przekonani, że nawet obecność w pracy nie jest obowiązkowa.
„A jaką pracę mogę zlecić mojemu dziecku?” A adekwatną do jego wieku i do jego możliwości rozwojowych. Takie same też miej oczekiwania, co do jakości wykonania tej pracy. Nie oczekuj od 5-latka, że posegreguje Ci rachunki datami. Może je poukładać w miarę równo na półce. Nie oczekuj od 7-latka, że umyje Ci samochód tak samo dokładnie, jak w profesjonalnej myjni. Twoim celem nie jest uzyskać idealnie wykonaną usługę. Twoim celem ma być edukacja finansowa dziecka i za nią tak naprawdę, a nie za usługę, płacisz. Dziecko ma się nauczyć, że pieniądze dostaje się za konkretne działanie, które zazwyczaj nazywamy pracą. A przy okazji, nawet jeśli poznawczo nie ogarnia jeszcze rzeczywistej wartości pieniędzy, bo jest zbyt młode, to szybko zrozumie, że np. żeby kupić sobie lizaka, trzeba poukładać wszystkie segregatory na biurku mamusi. Tyle ten lizak kosztuje.
Nie mam już miejsca na rozpisywanie się szerzej o aspektach pobocznych, typu: Od którego roku życia dziecko powinno „zarabiać”? Czy to znaczy, że nigdy nie dajemy pieniędzy bez pracy? Ile dziecko „powinno” zarabiać? Itp. Postaram się poruszyć te tematy innym razem.
Zdobywać zamiast dostawać
Na koniec chciałbym, żeby wyraźnie wybrzmiał najważniejszy przekaz z tego artykułu. W konsekwencji proponowanej wyżej edukacji finansowej, gdy dziecko będzie już nieco starsze i będzie miało znacznie poważniejsze i kosztowniejsze potrzeby finansowe, czy po prostu zakupowe, wtedy, zamiast zwracać się do rodzica z tekstem „daj” lub „kup mi”, przyjdzie z pytaniem „co mogę zrobić, aby zarobić tyle pieniędzy, żeby kupić sobie to i to”. Skąd to wiem? Oczywiście z doświadczenia.