fbpx

Samobójcza misja humanitarna

with Brak komentarzy

maszyna do szycia, przyrządy do szycia i wykroje maseczek

 

Mamy pandemię! Wszystkie ręce na pokład! Trzeba ratować szpitale! Brakuje wszystkiego, więc trzeba im pomóc! Polacy do dzieła! No i ruszyliśmy. Nie wszyscy, ale wielu. Ofiarnie. Dla idei. O sobie pomyślimy kiedyś.

No właśnie. Kiedyś. Niestety okazało się, że owe „kiedyś” odezwało się dość szybko. Owe „kiedyś” nastało już „dziś”. Podjęte w pierwszym, wzniosłym odruchu działanie niesienia pomocy tym najbardziej potrzebującym, w krótkim czasie dla wielu, okazało się pułapką bez wyjścia. Potrzebujących ciągle przybywa i nie sposób już wśród nich odróżnić tych, którzy naprawdę jej potrzebują, od tych, którzy za naszą pomoc mogliby zwyczajnie zapłacić.

Zastanawiam się nad jednym z komunikatów, który już od pierwszych dni polskiej pandemii słyszeliśmy często. I na tym przykładzie, chciałbym się skupić. Mianowicie, że w służbie zdrowia brakuje maseczek. Chyba każdy z nas to słyszał. Polacy są ofiarni, więc wiele firm i prywatnych osób rzuciło się do szycia maseczek, które potem, jak widzieliśmy w mediach społecznościowych, bezpłatnie dostarczali do rąk własnych personelu szpitali i przychodni. To właśnie my, Polacy. Zawsze ofiarni. W tej kwestii z pewnością możemy być z siebie dumni.

Rodzi się jednak jedno pytanie. Czy służba zdrowia ma pieniądze na zakup maseczek? Przyznam, że nie wiem. A jeśli nie ma, to czy może się zadłużyć, żeby je kupić? Biorąc pod uwagę rzekome ciągłe zadłużenia szpitali, taki plan wydaje się być całkiem realny. W końcu to placówka finansowana z budżetu państwa, czyli, podobno, bezpiecznego gwaranta dla banku. Czy w związku z tym, ofiarni Polacy mogliby za swoją pracę i zaangażowanie dostać jakieś pieniądze? Jeśli nawet nie dziś, to może chociaż za kilka miesięcy? Gdy już sytuacja się nieco ustabilizuje?

Pojawia się też drugie pytanie. Czy szpitale i przychodnie przyjmą darmowe maseczki od ludzi, nawet wtedy, gdy miałyby możliwość, żeby za nie zapłacić? Oczywiście, że tak. Zawsze to jakieś zaoszczędzone pieniądze w budżecie. A biorąc pod uwagę fakt, że jedna prywatna firma może, w swym humanitarnym odruchu, dostarczyć nawet kilka tysięcy darmowych maseczek, to oszczędności robią się znaczące.

Ktoś powie, że nie o szpitale chodzi a o personel. Powinniśmy im przecież pomóc. Trzeba być człowiekiem, szczególnie w tych trudnych chwilach. I z tym się zgadzam. Niestety medal ma zawsze dwie strony. Eksponowanie tej aktywności charytatywnej, wytworzyło dziwne wrażenie społeczne, że za ten czy inny produkt lub usługę nie powinno się brać zapłaty. „Bo maseczki powinno się rozdawać za darmo”. A kto chce na tym zarobić, to hiena. Jakby koszt pracy w to włożonej i materiałów był zerowy.

A jak to wygląda od strony takiej, udzielającej się charytatywnie, firmy? Tu pojawia się element wspomnianej wcześniej pułapki. Rozdawanie towaru nie daje firmie żadnego przychodu. A rozdawanie nadmierne, wręcz ją zabija. Rozdawanie nie buduje wizerunku firmy, jako stabilnego partnera w biznesie. Zamiast tego, stwarza wizerunek instytucji charytatywnej, do której zawsze można iść po prośbie. I trudno się potem dziwić zaskoczeniu takich „klientów”, że nieco później, gdy już pierwszy pandemiczny kurz opadnie, chcesz nagle zapłatę za coś, co do niedawna dawałeś za darmo.

Dlaczego my Polacy musimy zawsze drzeć z siebie szaty? Dlaczego nasze społeczne działania, nasze „pro bono”, muszą od razu być na sto procent? Oddamy wszystko dla dobra ogółu. Gdy tym czasem inni, nieco mniej altruistyczni, w tym samym czasie zarobią na tym niemałą kasę.

Miałem okazję kilka razy obserwować podejście bogatych Amerykanów do takich spraw. I choć nie wiem, czy jest to w ich środowisku regułą, to sam pomysł bardzo mi się spodobał. Otóż zazwyczaj kierują się oni biblijną dziesięciną. Tylko i aż dziesięć procent! Tyle ze swoich dochodów przeznaczają dla potrzebujących. Pewnie dlatego ciągle są bogaci. Ktoś powie, że 10 procent to mało. Mają przecież dużo kasy, więc powinni dać znacznie więcej. Może i tak. Ale to ich kasa i to oni mają prawo decydować, co z nią zrobią. Poza tym życie pokazuje, że najczęściej „za mało” krzyczą ci, co sami od siebie nie dają nic.

Dlaczego, zajmując się przecież zawodowo tematem relacji, piszę o aktywności charytatywnej właścicieli firm? Odpowiadam. Bo to jest ciągle temat relacji. Relacja między firmą a jej klientami jest szczególna i podlega określonym społecznym, ekonomicznym, socjologicznym i psychologicznym prawom. Jeśli nasze działanie zmienia jej charakter, to zakłóca tym samym pewną równowagę. Klienci na początku się nieco gubią, ale potem dość szybko dostosowują się do jej nowych warunków. Zwłaszcza, że są dla nich znacznie korzystniejsze, niż te poprzednie. I potem, gdy czas takiej pandemii minie, powrót na dawne tory nie jest już taki prosty.

Być może ktoś stwierdzi, że akurat w tym wypadku prawa się zmieniają. Bo sytuacja jest wyjątkowa. Chodzi przecież o ludzkie zdrowie, a nawet życie. No cóż. To przyjrzyjmy się podobnej sytuacji. Może nieco mniej pandemicznej, ale za to również obejmującej element zagrożenia zdrowia, a nawet życia. I kto wie, czy to zagrożenie nie było znacznie bardziej realne?

Zaniedbałem kiedyś temat zmiany opon. Usprawiedliwiam się przed sobą, że „przegapiłem termin”. Kiedy się w końcu zorientowałem, że czas na ich wymianę już dawno upłynął, były w żenującym stanie. Widoczne pęknięcia gumy i druty. Cud, że jeszcze trzymały się na kołach. Czy dalsze używanie tych opon było bezpieczne? Absolutnie nie! Czy dalsza jazda na nich, stwarzała zagrożenie dla mojego zdrowia lub życia? Absolutnie tak! Zwłaszcza, że następnego dnia miałem przejechać prawie tysiąc kilometrów. Czy była to, zatem, wyjątkowa sytuacja, w której potrzebowałem doraźnej pomocy, bo zagrożone było moje zdrowie lub życie? Zdecydowanie tak! Czy w związku z tym, miałbym prawo poprosić właściciela serwisu, żeby mi podarował opony za darmo? Przecież miał ich dużo. Przecież darowanie tych opon, by go nie zrujnowało. Przecież to byłoby nawet znacznie mniej niż ta biblijna dziesięcina. Czy, gdybym o go to poprosił, moja prośba mogłaby się mu wydać, co najmniej dziwną? Myślę, że tak. I jestem przekonany, że zdecydowanej większości z nas, również.

Dlatego nie poprosiłem go o to. Choć byłem w potrzebie. Byłem w bardzo pilnej potrzebie. Byłem nawet w potrzebie ratowania zdrowia lub życia. A mimo to, nie poprosiłem o podarowanie mi tych opon. Ja miałem potrzebę. Potrzebowałem nowych opon. I to szybko! A właściciel serwisu miał rozwiązanie. Miał nowe opony. Rozwiązał mój problem. I za to dostał odpowiednie wynagrodzenie. Zapłaciłem, bo tak właśnie to działa. Bo właśnie za to płaci się w biznesie. Za to, że ktoś rozwiązuje czyjeś problemy. I nie ma powodu oczekiwać, że powinien to zrobić za darmo. Jeśli będzie chciał, to super. Chętnie z takiej okazji skorzystam. A jeśli nie? To równie chętnie zapłacę i podziękuję, bo mój problem zostanie dzięki niemu rozwiązany.

Drodzy przedsiębiorcy. Gdy zatracamy tę równowagę, pomiędzy zarabianiem a działalnością „pro bono”, wchodzimy na bardzo cienki lód. Oczywiście jest duża szansa, że nasz altruizm zostanie dostrzeżony. Być może nawet nagrodzony dziesiątkami przemiłych komentarzy na Facebooku lub nawet jakimś, wyrażającym wdzięczność, dyplomem. Pytanie tylko, czy dla nas finał nie będzie taki, że ów piękny dyplom powiesimy na ścianie obok „świadectwa zgonu” naszej firmy?